Rowerowa nasza brać/mać
Mijamy się na drodze do pracy, na szosie, w górach, na zjeździe, podjeździe, parkingu pod bike parkiem itp. Mówimy sobie: „cześć”, „siema” „elo” czy „szalom”. Pytamy, dokąd jedziecie, co tam słychać, czy coś pomóc.A co sobie myślimy? „co za graty”, „ale przypałowo wyglądali ci kolesie w lajkrze”, „Dżisus jak można jeździć na rowerze z dekacza”, „ciekawe czy ten grubas ma 870 psi w damperze”, „taaa pewnie kupa sprzętu i zero talentu” itp… Prawda? Czy nie?
Co roku w Polsce sprzedaje się około miliona rowerów. Naturalnie przodują w tym zestawieniu rowery miejskie, turystyczne, rośnie segment półprofesjonalnych i profesjonalnych rowerów mtb, spadła nieco sprzedaż rowerów DH, rośnie segment elektryków. Tak czy siak jak odsiać od tego tych, którzy używają roweru tylko jako środka transportu, kolarzy szosowych, których raczej w terenie nie spotkamy czy rodziny z dziećmi jeżdżące po parku, to wierzcie mi że zostaje z tego mniej niż w polskim budżecie rządowym. Nie ma co ukrywać, że Enduro czy DH to w Polsce nadal nisza. Środowisko aktywnie jeżdżących w góry, w miejscówki rowerowe, nawet tylko od czasu do czasu, czy też startujących w zawodach jest naprawdę garstka. Popatrzcie na zloty, zawody i festiwale rowerowe, w najlepszym przypadku jest tam jakieś 400 osób, może nieco więcej. Czyli byle festyn wiejski nas jest wstanie zabić masą. Jaki z tego wniosek? To nisza.
Nie jest to w Polsce sport, na który sponsorzy wykładają pieniądze, bo i po co, skoro nikt tego nie emituje i lepiej wydać kasę na piłkę nożną, mimo że tylko kopiemy ją bez większego celu i efektu.
Więc skoro to taka nisza to zawsze się zastanawiałem skąd w niej takie podziały? Skąd zazdrość, zawiść, wyśmiewanie tych co mniej umieją, tych z gorszym sprzętem, kąśliwe uwagi pod kątem tych którzy mają lepszy sprzęt – przecież pewnie go ukradli a tak w ogóle to on im jest niepotrzebny, bo i tak zabili by się skacząc przez krawężnik.
W sumie powinniśmy się cieszyć, że coraz więcej ludzi wydaje pieniądze na dobry sprzęt, bo dzięki temu firmy rowerowe będą lepiej przędły i w końcu będą miały pieniądze na dobrych zawodników z naszego kraju i zaproponują im więcej niż stolicę Maroka. Co za różnica czy rower za 30 tysięcy kupi Aron Gwin czy bananowy Janusz, bo mu się podoba i sprzedawca powiedział, że jest dobry. Niech mu koło nieprzebitym będzie i może załapie bakcyla na poważnie i wkręci się w rower, a jak nie to też co nam do tego.
A jeśli kogoś nie stać na rower za 30 tysięcy i jeździ na takim za 8 to co? Czy to znaczy, że jest gorszy lub że mniej potrafi?
I w końcu kwestia umiejętności. Nigdy nie zrozumiem komentowania i wyśmiewania tych co mniej potrafią. A jak zrozumiem to proszę o przeprowadzenie mi lobotomii mózgu. Każdy jeździ w miarę swoich możliwości. Nie każdy staruje w zawodach albo nawet hobbistycznie skacze hopy. Niektórzy po prostu lubią sobie od czasu do czasu pojeździć i jakimś niezbadanym cudem ich umiejętności odbiegają od umiejętności tych co jeżdżą codziennie. A już najbardziej mnie rozbraja jak Ci co pół życia spędzili na rowerze komentują „weekendowych riderów”, że czegoś nie potrafią. Serio? A może ten weekendowy rowerzysta, gdyby miał więcej czasu na rower objechał by Cie na każdym Osie? A może jest mistrzem szachistą i miałby z Ciebie nie lada polewkę grając z Tobą w szachy?
Łatwo oceniać innych lub mierzyć ich miarą swoich umiejętności. Cieszy mnie fakt, że mam szczęście obracać się wśród tych koleżanek i kolegów na dwóch kółkach, którzy stronią od takiego zachowania, mimo że niektórzy z nich mają niejeden tytuł mistrza w kieszeni.
Przecież w tym co robimy, koniec końców chodzi o jazdę na rowerze i czerpanie z niej przyjemności! Nieważne czy na rowerze czarnym, różowym, oldschoolowym, nowym, na kole 26 czy 29 w lajkrze czy szortach czy nago.
Pamiętajmy o tym i po prostu chodźmy na rower, a jak nas po tym boli tyłek to zastosujmy maść.
Krzysztof Pałys